niedziela, 23 listopada 2008

Codzienna atrakcja.


Pensjonat, do którego jeździłam przez wiele lat, jest usytuowany w pobliżu słynnej na cały świat - Świątyni Wang. Z pensjonatu do świątyni można było dojść "dołem" czyli ulicą nomen omen Karkonoską, albo też wybrać się szlakiem turystycznym, prowadzącym przez świerkowy las. Aby dojść do szlaku, musiałam pokonać kawałek łąki z pasącym się na niej wiosną i latem koniem i już byłam w lesie. Szczególnie jesienią lubiłam tę trasę, ponieważ po drodze zbierałam grzyby, a i z sarną też można było się spotkać. Te poranne spacery z psem, zahaczające o Świątynię Wang, miały jeszcze jeden cel. Tą drogą chodziłam po pieczywo do jedynego w tej okolicy sklepu, otwartego tak rano. Muszę wspomnieć przy okazji o drugim sklepie w tej okolicy, w którym było kupić wszystko, co do życia mogło być potrzebne. Sklepik ten prowadził i pewnie jeszcze prowadzi przesympatyczny pan Lucek. Sklepik miał jeszcze jedną zaletę. Był miejscem spotkań towarzyskich miejscowej ludności - oczywiście przy piwie. Można się było w takich sytuacjach dowiedzieć - gdzie najwięcej prawdziwków wysypało, lub gdzie pokazały się podgrzybki. Któregoś, bardzo mroźnego i śnieżnego grudnia mieszkańcy tej części Karpacza mieli dodatkową atrakcję. W okolicy sklepu pana Lucka pojawiły się... psie zaprzęgi wraz z ich wlaścicielami z całej Europy. Psów było w sumie około dwieście. Samojedy, Haski, Malamuty, Łajki i licho wie jeszcze jakie rasy pociągowe trenowały pod przewodnictwem swoich panów na górskich trasach, czyli szlakach. Widok był piękny i niesamowity, gdy psy zaprzężone do nowoczesnych sań pokonywały wzniesienie, lub zbiegały w doliny. A najciekawiej było wtedy zwykle nocą, gdy ta cała psia zgraja szczekała i wyła - nawołując się między sobą. Wtedy także - obserwując to psie miasteczko, zrozumiałam, że można mieszkać w karawanie nawet gdy temperatura powietrza spada do -15 stopni. I nie chodzi tu o mieszkanie psów, ale o ich właścicieli i przewodników - głównie Niemców i Skandynawów. Czyli - w czasie tamtego mojego pobytu w Karpaczu atrakcja goniła atrakcję. Pan Lucek nie narzekał na brak klientów - głównie właścicieli psich zaprzęgów. Ja zobaczyłam coś, czego raczej nie można zaliczyć do zwyczajnych widoków. Miałam przecież okazję uczestniczenia w wydarzeniu, które nie wszystkim może się przydarzyć.
Skoro wspomniałam o Świątyni Wang - wypada to jakoś zilustrować. Zdjęcie zostało wykonane w czasie mojego pierwszego po latach, pobytu w Karpaczu, pod koniec grudnia 1998 roku na ścieżce, którą przemierzałam w następnych latach prawie codziennie.

3 komentarze:

Donata pisze...

witaj Bajdureczko
nigdy nie widziałam na żywo psich zaprzęgów, a szkoda;-(
można Ci pozazdrościć i widoków i spacerków w tak pięknych miejscach
buziam porannie

Donka pisze...

buziale wieczorne

Donata pisze...

witaj