O moich licznych pobytach w Karpaczu mogłabym pisać na okrągło. Na przestrzeni wielu lat nazbierało się tych wspomnień sporo. Uroda Karkonoszy ma oczywiście w tych wspomnieniach swoje miejsce, ale najbardziej utkwiły mi w pamięci kontakty z poznawanymi tam ludźmi. Ot, choćby sympatyczna rodzina Liszków, która na święta Bożego Narodzenia przyjechała kiedyś do Karpacza z Kolonii. Ślązacy, którzy wiele lat temu opuścili nasz kraj, nie zapomnieli swojej śląskiej gwary, a ich dzieci także tą gwarą mówią. Mało tego. Jak mi wiadomo, córka państwa Liszków studiowała filologię polską i w swoich planach życiowych zamierzała uczyć polskiego dzieciaki, których korzenie wywodzą się z Polski. Z rodziną Liszków wędrowałam po karkonoskich szlakach turystycznych, a i nie jedną buteleczkę wspólnie obaliliśmy - rozprawiając o życiu na obczyźnie. Jakiś czas po naszym wspólnym pobycie w dobrze znanym Wam pensjonacie otrzymałam od nich pocztówkę z pozdrowieniami takiej treści - "Była pani naszym najlepszym przewodnikiem. Mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy." Z Liszkami już nie było mi danym się spotkać, ale pamięć o nich jest cały czas w mojej świadomości. Także pamięć o tym, jak podczas wigilijnej wieczerzy nie mogliśmy siedzieć obok siebie. Właścicielka pensjonatu zastosowała na tej wieczerzy podział na "lepszych" i "gorszych" gości. Mnie, niestety, przypadło być zaliczoną do tych "lepszych"i w związku z tym musiałam nudzić się w czasie kolacji wigilijnej z gospodarzami tego uroczego hoteliku.
Na fotografii, którą zamieszczam, jest także śląska bohaterka mojego dzisiejszego opowiadania. Nie ma pana Józia Liszki, bo akurat robił nam zdjęcie. A ten piesio, którego trzymam na rękach, to moja ukochana Buba, która przez mieszkańców Karpacza została nazwana owczarkiem karkonoskim z racji częstego bywania przez nią w tej górskiej krainie.