piątek, 26 grudnia 2008

Ach! Te Sudety...


Tuż przed Wigilią zadzwoniła Dorotka Koman. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Dorotka nie odzywała się do mnie kilka miesięcy i na moje maile też nie odpowiadała. Słysząc znajomy głos w słuchawce oczywiście ucieszyłam się bardzo, bo myślałam już, że nasze wieloletnie koleżeństwo przepadło z kretesem. - Ewa! - Wiesz skąd dzwonię? Ze Szczytnej! Właśnie przez nią przejeżdżam w drodze do Kudowy. Opowiadam właśnie Matiemu (to syn mojej koleżanki) o naszym pięknym plenerze w Szczytnej. I o tym - jak w lesie gonił cię wariat. I o czarownicy, która mieszkała nieopodal naszego pleneru. Pamiętasz? - Dorotka zakończyła swój wywód stereotypowym znakiem zapytania. - Jasne, że pamiętam. Jak bym mogła zapomnieć. To były strasznie fajne wakacje w przyjaznych - jak Sudety wtedy Dorotka nazwała - górach. Nasza telefoniczna rozmowa była przerywana kilkakrotnie - prawdopodobnie brakiem zasięgu. Zaczęła się w Szczytnej, była kontynuowana w Zieleńcu, a zakończyła się w Kudowie. Ach! Te Sudety! Żyć bez nich nijak nie można. Człowiek wraca do nich i we wspomnieniach i w rzeczywistości...

piątek, 19 grudnia 2008

Najpiękniejsze Święta Bożego Narodzenia.


Już za chwilę, tylko patrzeć - przyjdą do nas cudne święta.
Złota gwiazdka na niebiosach mruga do nas uśmiechnięta.
Będzie sianko pod serwetą, będzie śledzik i grzybowa.
Będzie także i opłatek, co go matka w szafie chowa.
I zwierzęta będą gadać w tę noc zawsze wyjątkową...
Życzę Wam - moi kochani - byście się trzymali zdrowo
w święta, ale także przede wszystkim w dni powszednie i zwyczajne.
No i życzę Wam - kochani - by Wam było zawsze fajnie!

Wasza ciotka.



wtorek, 9 grudnia 2008

Szpital.

Pozdrawiam i całuję Was Moi Drodzy.
Jestem w szpitalu i nie wiadomo kiedy wyjdę. Bajdurka.

piątek, 5 grudnia 2008

Wycieczka do huty kryształów.


Jak wiecie - Sudety to nie tylko Karpacz i jego okolice. To także bliższe i dalsze okolice Kłodzka, Polanica, Duszniki, Kudowa i np. Lądek. O tych uzdrowiskach wiemy co nieco. Ale kto z Was był w Szczytnej - małym miasteczku położonym na trasie biegnącej do przejścia granicznego w Kudowie-Słone?
W Szczytnej byłam w swoim życiu dwukrotnie. Z ostatniego pobytu przywiozłam takie oto zdjęcie. Zostało ono wykonane w znanej na cały świat hucie kryształów. Wykonywanie kryształowych cudeniek to wcale nie jest lekka praca - jak miałam okazję przekonać się w czasie wizyty w szczytnieńskiej hucie. Tę ciężką robotę wykonują także kobiety, co zdokumentowałam powyższą fotografią.

piątek, 28 listopada 2008

ZODIAKALNY ZNAK STRZELCA


Zajęta wieloma sprawami, przeoczyłam, że 23 listopada słońce wkroczyło w znak Strzelca. Nadganiam zatem przeoczenie i dzisiaj będzie o tym znaku, który panował będzie na niebieskim firmamencie do 21 grudnia.
Znak ten został wprowadzony do zodiakalnego kręgu przez astrologów Starożytnej Grecji w postaci strzelca-centaura - półczłowieka półkonia, z napiętym łukiem w ręku. Znakiem Strzelca rządzi planeta Jowisz. "Kto przyjdzie na świat, gdy słońce w znak Strzelca wstąpi, ten będzie odważny i śmiały nad podziw. Dalekie podróże często mu przeznaczone" - pisał włoski astrolog Roberto di Monteregio.
Urodzeni pod tym znakiem mieli być zwykle silni fizycznie i urodziwi, lubić ruch na świeżym powietrzu, polowanie, konie i psy, a w młodości muzykę i tańce. Mieli też do późnej starości cieszyć się zainteresowaniem płci przeciwnej. Weseli i rozmowni, łatwo nawiązuja kontakty. Podobno Strzelcom częściej niż innym zdarza się wstępować kilkakrotnie w związki małżeńskie.
"W przyjaźni wierni, hojni i szczodrzy - wielkoduszni, chociaż do gniewu skorzy, uraz długo nie pamiętają" - twierdził Avogardo. W horoskopach dla dla znaku Strzelca można znaleźć zastrzeżenie, że zły układ planet w godzinie urodzenia zmienia zalety na wady. Mieli się wtedy rodzić ludzie porywczy, przesadnie ambitni, zarozumiali, rozrzutni, kłótliwi i rozpustni.
Z dziedzin, w których mogli ludzie spod znaku Strzelca osiągać największe powodzenie, astrologowie wymieniają prawo, wojskowość, a także zawody artystyczne i literaturę.
Przyjaźń i miłość często ma ich łączyć z ludźmi spod znaku Lwa, Skorpiona i Panny. Powinni się natomiast wystrzegać osób urodzonych pod znakiem Bliźniąt i Byka.
Dniem szczęśliwym ma być dla nich czwartek, cyfrą - osiem, kolorami - wszelkie odcienie fioletu i zieleni, a talizmanami - topaz i ametyst.

Wasza wróżbiarka.

niedziela, 23 listopada 2008

Codzienna atrakcja.


Pensjonat, do którego jeździłam przez wiele lat, jest usytuowany w pobliżu słynnej na cały świat - Świątyni Wang. Z pensjonatu do świątyni można było dojść "dołem" czyli ulicą nomen omen Karkonoską, albo też wybrać się szlakiem turystycznym, prowadzącym przez świerkowy las. Aby dojść do szlaku, musiałam pokonać kawałek łąki z pasącym się na niej wiosną i latem koniem i już byłam w lesie. Szczególnie jesienią lubiłam tę trasę, ponieważ po drodze zbierałam grzyby, a i z sarną też można było się spotkać. Te poranne spacery z psem, zahaczające o Świątynię Wang, miały jeszcze jeden cel. Tą drogą chodziłam po pieczywo do jedynego w tej okolicy sklepu, otwartego tak rano. Muszę wspomnieć przy okazji o drugim sklepie w tej okolicy, w którym było kupić wszystko, co do życia mogło być potrzebne. Sklepik ten prowadził i pewnie jeszcze prowadzi przesympatyczny pan Lucek. Sklepik miał jeszcze jedną zaletę. Był miejscem spotkań towarzyskich miejscowej ludności - oczywiście przy piwie. Można się było w takich sytuacjach dowiedzieć - gdzie najwięcej prawdziwków wysypało, lub gdzie pokazały się podgrzybki. Któregoś, bardzo mroźnego i śnieżnego grudnia mieszkańcy tej części Karpacza mieli dodatkową atrakcję. W okolicy sklepu pana Lucka pojawiły się... psie zaprzęgi wraz z ich wlaścicielami z całej Europy. Psów było w sumie około dwieście. Samojedy, Haski, Malamuty, Łajki i licho wie jeszcze jakie rasy pociągowe trenowały pod przewodnictwem swoich panów na górskich trasach, czyli szlakach. Widok był piękny i niesamowity, gdy psy zaprzężone do nowoczesnych sań pokonywały wzniesienie, lub zbiegały w doliny. A najciekawiej było wtedy zwykle nocą, gdy ta cała psia zgraja szczekała i wyła - nawołując się między sobą. Wtedy także - obserwując to psie miasteczko, zrozumiałam, że można mieszkać w karawanie nawet gdy temperatura powietrza spada do -15 stopni. I nie chodzi tu o mieszkanie psów, ale o ich właścicieli i przewodników - głównie Niemców i Skandynawów. Czyli - w czasie tamtego mojego pobytu w Karpaczu atrakcja goniła atrakcję. Pan Lucek nie narzekał na brak klientów - głównie właścicieli psich zaprzęgów. Ja zobaczyłam coś, czego raczej nie można zaliczyć do zwyczajnych widoków. Miałam przecież okazję uczestniczenia w wydarzeniu, które nie wszystkim może się przydarzyć.
Skoro wspomniałam o Świątyni Wang - wypada to jakoś zilustrować. Zdjęcie zostało wykonane w czasie mojego pierwszego po latach, pobytu w Karpaczu, pod koniec grudnia 1998 roku na ścieżce, którą przemierzałam w następnych latach prawie codziennie.

niedziela, 9 listopada 2008

Na przełęczy.


Pensjonat, do którego jeździłam przez wiele lat, znajduje się w bardzo górnej części Karpacza. Różnica wzniesień między dolnym Karpaczem a górnym Karpaczem wynosi coś około 500 m, ale za to powietrze na tej górce jest znacznie lepsze niż na dole. Bywało tak,że musiałam zjechać do centrum Karpacza, aby następnie w powrotnej drodze na piechotę pokonywać tę różnicę wzniesień. Do Białego Jaru jakoś jeszcze szło. Dalej i wyżej coraz trudniej. Nie jeden raz dech mi w piersiach zapierało od tego wspinania się pod górę. Najgorzej bywało, gdy szłam z wyładowanym plecakiem - bo i takie momenty się zdarzały. Marzyłam wtedy by jak najszybciej (co było zupełnie niemożliwe) znaleźć się już tam - na samej górze. Ale jak wspomniałam - warto było się wspinać dla pięknych widoków i dla czystego powietrza. Usytuowanie pensjonatu miało jeszcze jeden walor - sąsiedztwo świerkowych lasów, w których aż roiło się od zwierzyny płowej, czyli saren i jeleni. Szczególnie zimą zwierzęta podchodziły w nocy pod sam pensjonat by sprawdzić, czy nie ma tam czegoś do jedzenia. Dosłownie kilkadziesiąt metrów od pensjonatu stacjonowały panie jeleniowe z roczniakami. Okoliczni mieszkańcy dokarmiali to stadko wyrzucając im obierki i siano. Wieczorami słychać było pomrukiwania łań, co zawsze wprawiało mnie w zachwyt. Ozdobą tego towarzystwa był dziesięcioletni, wielki jeleń, który potrafił śmignąć czasem na drugą stronę jezdni nie zważając na ludzi, którzy akurat wyszli z pensjonatu na wieczornego papieroska. Właścicielka pensjonatu opowiadała, że gościła pewnej jesieni grupę niemieckich myśliwych, którzy przyjechali do niej na dwa tygodnie by sobie postrzelać do tej płowej zwierzyny. Przez dwa tygodnie nie upolowali ani jednej sztuki. W dniu ich odjazdu i gdy skończyło sie już pozwolenie na odstrzał i gdy pakowali się już do swoich mercedesów - jak na ironię ukazał im się w całej swej krasie nasz znajomy jeleń. Podobno jeden z Niemców na taki widok dostał ataku serca.
Zdjęcie, które zamieściłam, zostało wykonane właśnie pod ścianą tego lasu, w którym króluje ów dziesięciolatek. Niech tam króluje jak najdłużej.

niedziela, 2 listopada 2008

Konie, dzikie konie...


Moje pobyty w Karkonoszach stanowiły dobrą okazję do wypadów na południową ich stronę, czyli do braci Czechów. Miło wspominam kilka wypraw do uroczego miasteczka Trutnow, które słynie z dobrego piwa, produkowanego w miejscowym i bardzo zabytkowym browarze. Aby tam dotrzeć, trzeba kierować się do przejścia granicznego w Lubawce, a dalej to już tylko około 20 kilometrów jazdy dobrą szosą.
Jednak największe wrażenie wywarła na mnie kraina nazwana Czeskim Rajem ze swoim skalnym miastem, przepięknymi jaskiniami, no i oczywiście bajkową historią rozbójnika Rumcajsa, który w tych ślicznych okolicach kiedyś mieszkał. Myślę sobie, że nazwanie tej krainy Czeskim Rajem nie było przesadzone. Ten stosunkowo niewielki obszar geograficzny Czech jest tak urodziwy, że chciałoby się tutaj zamieszkać na stałe. Na jednym z postojów spotkałam stado wolno pasących się koników. Były pewnie na wpół dzikie, ale dały się sfotografować. Prawda, że ładne?


wtorek, 28 października 2008

Różowa latrynka.


W moich opowiadaniach o Karkonoszach nie mogę pominąć wspomnienia o pewnej... smażalni ryb. Ryb jako takich nie lubię, no może z wyjątkiem śledzików w oleju. Jednak w tej smażalni ryb pałaszowałam każdą podaną mi rybę, bez względu na to czy była ona ryba morską, czy też potokową. Nie będę chyba uprawiać krypto reklamy, jeśli powiem, że smażalnia ta znajduje się w Sosnówce Dolnej koło Karpacza. Mam nadzieję, że lokalik ten w dalszym ciągu ma się dobrze i w dalszym ciągu serwuje takie pyszne ryby. Ów lokalik ujął mnie jeszcze jednym szczegółem, o którym powinnam wspomnieć. Toaleta w nim, a właściwie obok niego została przez właścicieli nazwana... różową latrynką. Nie mogłam sobie odmówić przyjemności sfotografowania się na tle drzwi prowadzących do tego lokum, gdzie jak byk stoi napisane, że nie jest to żadna toaleta, ubikacja, czy klozet, ale właśnie RÓŻOWA LATRYNKA. Okazuje się, że gospodarze smażalni, nie dość, że serwują znakomite rybki, to jeszcze maja poczucie humoru. Na dowód mojej prawdomówności załączam ten oto dowód rzeczowy w postaci kiedyś wykonanego tam zdjęcia.

środa, 22 października 2008

Karpackie spacery.


O moich licznych pobytach w Karpaczu mogłabym pisać na okrągło. Na przestrzeni wielu lat nazbierało się tych wspomnień sporo. Uroda Karkonoszy ma oczywiście w tych wspomnieniach swoje miejsce, ale najbardziej utkwiły mi w pamięci kontakty z poznawanymi tam ludźmi. Ot, choćby sympatyczna rodzina Liszków, która na święta Bożego Narodzenia przyjechała kiedyś do Karpacza z Kolonii. Ślązacy, którzy wiele lat temu opuścili nasz kraj, nie zapomnieli swojej śląskiej gwary, a ich dzieci także tą gwarą mówią. Mało tego. Jak mi wiadomo, córka państwa Liszków studiowała filologię polską i w swoich planach życiowych zamierzała uczyć polskiego dzieciaki, których korzenie wywodzą się z Polski. Z rodziną Liszków wędrowałam po karkonoskich szlakach turystycznych, a i nie jedną buteleczkę wspólnie obaliliśmy - rozprawiając o życiu na obczyźnie. Jakiś czas po naszym wspólnym pobycie w dobrze znanym Wam pensjonacie otrzymałam od nich pocztówkę z pozdrowieniami takiej treści - "Była pani naszym najlepszym przewodnikiem. Mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy." Z Liszkami już nie było mi danym się spotkać, ale pamięć o nich jest cały czas w mojej świadomości. Także pamięć o tym, jak podczas wigilijnej wieczerzy nie mogliśmy siedzieć obok siebie. Właścicielka pensjonatu zastosowała na tej wieczerzy podział na "lepszych" i "gorszych" gości. Mnie, niestety, przypadło być zaliczoną do tych "lepszych"i w związku z tym musiałam nudzić się w czasie kolacji wigilijnej z gospodarzami tego uroczego hoteliku.
Na fotografii, którą zamieszczam, jest także śląska bohaterka mojego dzisiejszego opowiadania. Nie ma pana Józia Liszki, bo akurat robił nam zdjęcie. A ten piesio, którego trzymam na rękach, to moja ukochana Buba, która przez mieszkańców Karpacza została nazwana owczarkiem karkonoskim z racji częstego bywania przez nią w tej górskiej krainie.


niedziela, 19 października 2008

AKWAMARYN - czyli moje pierwsze spotkanie z Sudetami.


Moje pierwsze spotkanie z Sudetami miało miejsce bardzo, ale to bardzo dawno temu. Byłam ośmioletnią dziewczynką, gdy po tragicznej śmierci mojego ojca, matka - nie chcąc spędzać Świąt Bożego Narodzenia w domu - postanowiła, że pojedziemy do Polanicy. Z podróży w Sudety doskonale pamiętam przejazd naszego pociągu przez Wrocław. Ciągnące się wzdłuż torów ruiny tego miasta wywarły na mnie wielkie wrażenie i mimo upływu wielu lat widok zniszczonego Wrocławia mam ciągle w pamięci.
Polanica, do której dotarłyśmy po wielu godzinach podróży zachwyciła mnie absolutnie. Kurort jawił mi się wówczas jako przeogromny park z bajecznej krainy, a pensjonaty i sanatoria - jako przepysznej urody pałace i zamki. Zamieszkałyśmy w pensjonacie położonym w sąsiedztwie Parku Zdrojowego, wśród strzelistych świerków i jodeł. Pamiętam dobrze, że najbardziej zachwyciły mnie wówczas czarne wiewiórki, których w parku było mnóstwo.
Nasz dwutygodniowy pobyt w Polanicy nie ograniczał sie li tylko do spacerów po parku zdrojowym. Matka zadbała również i o to, abyśmy tę "egzotyczną" krainę poznały jak najlepiej. Pamiętam naszą wyprawę do Kłodzka, w którym najbardziej podobały mi się kamienne figury świętych, stojące na rynku tego ślicznego miasteczka. Zwiedziłyśmy także Góry Stołowe, imponującą swym ogromem bazylikę w Wambierzycach. Dotarłyśmy również do Kaplicy Czaszek w Czermnej k/Kudowy, która wywarła na mnie - wówczas ośmioletniej dziewczynce - wstrząsające wrażenie.
Jednak zupełnie nie wiem dlaczego najmocniej w mojej pamięci utkwiła wycieczka do zamku w Szczytnej. Spacerowy szlak prowadził lasem świerkowym. Szłyśmy z innymi wczasowiczami w towarzystwie przewodnika. W pewnej chwili zauważyłam leżący na samym środku ścieżki - błękitnozielony, przeźroczysty kamień. Podniosłam go z ziemi , a idący tuż za mną przewodnik powiedział: "Masz dziecko szczęście. Znalazłaś akwamaryn...". I chyba ten właśnie - zielonobłękitny, przeźroczysty jak woda w górskim potoku - kamień sprawił, że w Sudety powracałam wiele razy i pokochałam je tak, jak można pokochać góry.

(AKWAMARYN - przezroczysty kamień barwy zielononiebieskiej był od wieków uważany za amulet przynoszący szczęście w związkach miłosnych. Francuscy nowożeńcy obdarowywali się tym klejnotem wierząc, że dzięki niemu wspólne życie upływać im będzie we wzajemnej miłości i zrozumieniu. Akwamaryn ma także ponoć - moc zwracania myśli ku ofiarodawcy.)


piątek, 17 października 2008

Hotel "Skalny"


Zaglądając do tego blogu, zauważyłam, że reklamuje się na nim Hotel Orbis " Skalny". Ten fakt wywołał we mnie wspomnienia. Otóż w tym kiedyś - luksusowym hotelu mój kuzyn poznał swoją aktualną małżonkę. Urodziwa dziewczyna wpadła kuzynowi w oko, gdy wypoczywał pod Śnieżką po wielu miesiącach pływania po morzach i oceanach. Było to już wiele lat temu, ale związek ten trwa i ma się całkiem dobrze. Może sprawił to właśnie urokliwy klimat hotelu "Skalny", może specyficzny urok Karkonoszy, a może inne okoliczności, o których nie mam pojęcia. Państwo Z. mają już własny hotel w Karpaczu, cieszący się sporym powodzeniem i uznaniem wśród miłośników sudeckich gór. A co do hotelu "Skalny"? Owszem i mnie zdarzało się tam od czasu do czasu bywać. Żona mojego kuzyna jeździ tam do fryzjera i kosmetyczki. Chcąc, niechcąc - dotrzymywałam jej towarzystwa, gdy udawała się do swojej fryzjerki. Obok salonu fryzjerskiego mieścił się sklep z porcelaną, którą kolekcjonuję już od dawna. Wykorzystywałam zatem godziny oczekiwania na panią W. i oglądałam porcelanowe i kryształowe cudeńka. Oczywiście o kupieniu któregoś z nich nawet nie mogło być mowy. Ceny były powalające. Wiadomo. "Halny" to nie jakiś stragan pod świątynią Wang. To prawdziwy hotel dla ludzi z wypchanymi portfelami. Powinnam w tym miejscu zmieścić pewnie zdjęcie "Skalnego". Nie zrobię jednak tego. Była by to ordynarna krypto reklama, której hotel "Skalny" zapewne nie potrzebuje. Zamiast zdjęcia hotelu niech będą moje ukochane kopry...

poniedziałek, 13 października 2008

Ach! Te Karkonosze...


Od mojego ostatniego pobytu w tej pięknej krainie minęły już dwa lata. Wybrałam się tam w pamiętnym sierpniu 2006 roku, gdy tereny kotliny jeleniogórskiej zostały nawiedzone przez powódź. Chyba nigdy nie zapomnę momentu, gdy wezbrane wody jednego z potoków zalały szosę, którą jechałam z Jeleniej Góry do Karpacza. Dosłownie w ostatniej chwili udało się Wandzie, która siedziała za kierownicą swojego samochodu, umknąć przed falą powodziową. Taki widok budzi jednak respekt przed siłami przyrody. Skutki zalania miejscowości leżących u podnóża Karkonoszy miałam okazję oglądać w czasie mojego dwutygodniowego pobytu w Karpaczu. A zimno tamtego sierpnia było tak, że właścicielka pensjonatu, w którym mieszkałam, musiała uruchomić ogrzewanie. Po prostu bez tego nie dało się w lodowatych pokojach wytrzymać. Wilgoć po ulewnych deszczach wciskała się do domostwa drzwiami i oknami, a temperatura powietrza oscylowała w okolicach 8 - 10 stopni C. Co można było jedynie zrobić, by nie zamarznąć na kość? Oczywiście iść na wycieczkę w góry, choć i ta metoda nie była tak do końca skuteczna, ponieważ im wyżej tym chłodniej było - jak to w górach. Na jednej z wypraw do schroniska Samotnia żałowałam serdecznie, że nie wzięłam ze sobą zimowej czapki i ciepłych rękawiczek. Ziąb był taki, że trudno to nawet opisać. Miałam wtedy przy sobie aparat fotograficzny, pół idiotą zwany, ale wyciągać go nie mogłam z powodu okropnego zimna. Jedyne zdjęcie z tamtej wyprawy - to właśnie to, które do dzisiejszej notatki załączam.

środa, 8 października 2008

Borowik sudecki.



Uwielbiam łazić po górskich chaszczach i wertepach. Gdy człowiek przebija się przez gęstwiny roślinności, którą porośnięte są stoki sudeckich gór, na nie jeden ciekawy widok może się natknąć. Gdy pewnego późnego lata buszowałam po lesie, spotkałam takiego oto jegomościa. Biedak rósł sobie właściwie na gołej skale, ale jak widać - wcale mu to nie przeszkadzało. Zostawiłam go w tamtym lesie. Przecież górskie ślimaki też przecież muszą czymś się pożywiać.
Skoro jesteśmy w temacie grzybów, opowiem Wam historyjkę, która przydarzyła mi się kilka lat wstecz. Początek października to najpiękniejszy czas w Sudetach. Lasy bukowe zmieniają wtedy swoje ubarwienie z zielonego na czerwone, klony złocą się przepysznie, brzozy nabierają intensywnej żółci - słowem - tylko łazić po lasach. Pewnego pięknego ranka postanowiłam wybrać się na grzyby. Urodzaj grzybny był tamtej jesieni wielki, więc z wyprawy wróciłam z pełnymi koszami. Były w tych koszach i prawdziwki i czerwone krawce i dorodne koźlarki, no i oczywiście podgrzybki. Grzyby postanowiłam ususzyć, korzystając z faktu, że październikowe słońce grzało jak oszalałe. Obrane grzyby wyłożyłam na kamiennym murku, okalającym pensjonat, w którym mieszkałam i o nich... zapomniałam. Nocą, jak to w górach bywa, nastąpiło gwałtowne załamanie pogody. Szalejący z ogromną prędkością wiatr halny obwieścił koniec złotej jesieni. Gdy przypomniałam sobie o suszących się na murku grzybach - oczywiście nie było już ani jednego. Ukradł mi je karkonoski halny.


wtorek, 7 października 2008

Przyjazne góry.


Gdy kiedyś przed laty uczestniczyłam w plenerze malarskim pod Szczytną, jedna z moich koleżanek nazwała Sudety przyjaznymi górami. W określeniu tym mieści się wiele prawdy, bo to stare jak świat pasmo górskie, nie dość, że jest piękne, to jeszcze do tego jest właśnie przyjazne. Niech zaświadczy o tym powyższa fotografia, wykonana przeze mnie właśnie podczas tamtego sierpniowego pobytu w przyjaznych Sudetach.

sobota, 4 października 2008

Karkonosze?


Tak. Oczywiście to też są Karkonosze, a właściwie ich podnóże. Ładnych paręnaście lat temu pewien pomysłowy i przedsiębiorczy obywatel Karpacza wpadł na pomysł, by w niedalekich Ścięgnach założyć miasteczko kowbojskie. Pomysł chwycił, a miasteczko to jedna z ważniejszych atrakcji Karpacza i okolic. O wielkiej popularności tego miejsca niech zaświadczy fotografia. Prawda, że nikomu z Was nie przyszło by do głowy, że i takie widoki można spotkać w naszym kraju? A jednak.

środa, 1 października 2008

"Byczy" pensjonat czyli Toro.


Powyższe zdjęcie miałam zamieścić w poprzednim wpisie. Nie udało się tamtym razem, mam nadzieję, że uda sie teraz. Fotografia ta została wykonana przez pewnego Anglika, który w pensjonacie tym jest częstym gościem. Choć śniegu nie widać ani na lekarstwo, zapewniam Was, że budowla ta została sfotografowana prawie w środku zimy.

"Byczy" pensjonat.





Jak już wspominałam, los rzucał mnie w Sudety wielokrotnie. I tak było właściwie prze całe moje życie. Po raz pierwszy znalazłam się tam, gdy miałam siedem lat. To najdalsze wspomnienie opisałam w opowiadaniu "Akwamaryn", który to kamień znalazłam wtedy w okolicach Polanicy. Potem były wyjazdy na kolonie do Szklarskiej Poręby, Lądka. Przesieki. Gdy już nieco podrosłam, z teatrem studenckim do którego wtedy należałam, po raz pierwszy znalazłam się w Karpaczu. Potem było kilka lat przerwy i znowu jakaś siła pchnęła mnie w tamte strony. I mogło by się wydawać, że więcej razy w Sudetach już się nie pojawię. Otóż nic bardziej mylącego. Widocznie los kpił sobie z moich postanowień i w tamte strony wyprawił mnie jeszcze wiele, wiele razy. Pomijając już inne wątki, związane z moimi podróżami w Sudety i w ich okolice (chociażby moje pobyty na zamku Książ, oraz także we wsi Domanów pod Bolkowem), najdłużej i najczęściej, bo aż przez około dziesięć lat wpadałam do pewnego pensjonatu w Karpaczu. Nie wiem, czy los znowu mnie tam rzuci. Podobno to tylko zależy ode mnie. Nie tylko, bo gdyby tak miało być - już dzisiaj spakowałabym manatki podróżne i wyruszyła w drogę. Oczywiście w Sudety...


wtorek, 30 września 2008

Kozi portret.


Jak niektórzy z Was wiedzą - kozom poświęcam sporo czasu, ponieważ zwierzęta te uwielbiam. Nie dość że są one mądre, przebiegłe i wielce pożyteczne, to jeszcze niektóre z nich są śliczne. Tę młodą kózkę spotkałam kiedyś na obrzeżach mojego osiedla. Nie mogłam oprzeć się jej urokowi... Właśnie ta kózka zainspirowała mnie do napisania wierszydełka o kozie Aldonie co to miała ochotę na kawior i mielone kotlety. Jaki był finał tej bajeczki, wiedzą Ci z Was, którzy ją na "Bajdurkach" przeczytali.


niedziela, 28 września 2008

Sudety - moja miłość.


Ach! Sudety, te Sudety. Już nie bywam w nich, niestety... Może jednak kiedyś wiosną, albo może też jesienią wpadnę tam by je odwiedzić. Może czasy się już zmienią? Póki co - zamieszczam zdjęcie, byście mieli choć pojęcie - jak tam jest - w tych "moich" górach. Teraz krzyknę sobie Hura!!!

Bajdurka.

piątek, 26 września 2008

Kozioł sudecki.


Oj. znowu chce mi się trochę pobajdurzyć. Może zatem nawiążę do tytułu dzisiejszego wpisu, ponieważ kozioł sudecki to jest to, co mojemu nastrojowi odpowiada dzisiaj najbardziej.

A ten kozioł wprost z Sudetów
nie należy do gadżetów.
Minę ma, nie powiem, smętną.
Także trochę obojętną.
Spotkałam go kiedyś w górach.
Jak się wabi? Chałabura!









czwartek, 25 września 2008

Nil novi sub sole.


Nil novi sub sole. Te łacińską sentencję znalazłam dzisiaj w jednym z komentarzy w "Bajdurkach". Pasuje ona jak ulał do tego, co chciałam dzisiaj napisać. Nic nowego pod słońcem. To prawda. Ale ważne jest to, że samo słońce nareszcie wylazło zza chmur po tylu dniach szarugi jesiennej. A zatem - to łacińskie powiedzenie można by dziś ująć tak: Nic nowego pod słońcem, ale świat za oknem mojej rezydencji jakby pojaśniał. Dziękuję zatem słońcu, że zadało sobie trud i przez grubą warstwę szarych chmur nareszcie się przebiło. Nil nowi sub sole?

Bajdurka

środa, 24 września 2008

Brama. Można wchodzić bez pukania.


Ta brama jest otwarta dla każdego, kto zechce odwiedzić krainę bajek ciotki Pleciugi. Nawet można zostawić ślad swojej bytności bez zarejestrowania się na Bloggerze. Wystarczy tylko wcisnąć Nazwę/Adres i tam pozostawić swoją nazwę i adres swojego blogu. Wasz komentarzyk zostanie zapisany a ja będę się cieszyć jak tralala. Swoich osobistych portretów jednak zamieszczać nie możecie (no chyba, że się zarejestrujecie), ale linki powędrują do Waszych komentarzy.Proste? Oczywiście. Proste jak obręcz starej beczki po kiszonej kapuście. Skoro mnie udało się to pojąć, to Wam tym bardziej.
Wasza ciotka.

wtorek, 23 września 2008

Ufff!


Właśnie przed chwilą uporałam się z biurokracją rejestracyjną. Ufff! Kamień z serca spadł mi z wielkim hukiem. Przy okazji człowiek - czyli ja - znowu się czegoś nowego nauczył. Wychodzi na to, że będę się już tak uczyć i uczyć do końca życia. Niech tam. Właściwie to i tak nie mam nic lepszego do roboty - oczywiście poza wymyślaniem nowych wierszydełek pleciugowatych oraz ilustrowaniem tychże. Pora teraz zakończyć dzisiejszą sesję. Pozostaje wciąż to samo pytanie... Co dalej? Okaże się w praniu - jak mawiała moja prababka.
Bajdurka.


Oto jestem...


Życie niesie niespodzianki - zaskrzeczała pewna żaba... Jeszcze przed godziną nawet do głowy mi nie wpadło,że będę realizować się na tym blogu. Jednak stało się i to za sprawą mojej duchowej przewodniczki i opiekunki, oraz wspaniałej doradczyni - Donwinki. Oto przede mną nowe wyzwania i nowa przygoda. Skoro tak ma być... Donwinko! Zapraszam Cię zatem do mojego świata kolorowych bajek...