wtorek, 28 października 2008

Różowa latrynka.


W moich opowiadaniach o Karkonoszach nie mogę pominąć wspomnienia o pewnej... smażalni ryb. Ryb jako takich nie lubię, no może z wyjątkiem śledzików w oleju. Jednak w tej smażalni ryb pałaszowałam każdą podaną mi rybę, bez względu na to czy była ona ryba morską, czy też potokową. Nie będę chyba uprawiać krypto reklamy, jeśli powiem, że smażalnia ta znajduje się w Sosnówce Dolnej koło Karpacza. Mam nadzieję, że lokalik ten w dalszym ciągu ma się dobrze i w dalszym ciągu serwuje takie pyszne ryby. Ów lokalik ujął mnie jeszcze jednym szczegółem, o którym powinnam wspomnieć. Toaleta w nim, a właściwie obok niego została przez właścicieli nazwana... różową latrynką. Nie mogłam sobie odmówić przyjemności sfotografowania się na tle drzwi prowadzących do tego lokum, gdzie jak byk stoi napisane, że nie jest to żadna toaleta, ubikacja, czy klozet, ale właśnie RÓŻOWA LATRYNKA. Okazuje się, że gospodarze smażalni, nie dość, że serwują znakomite rybki, to jeszcze maja poczucie humoru. Na dowód mojej prawdomówności załączam ten oto dowód rzeczowy w postaci kiedyś wykonanego tam zdjęcia.

środa, 22 października 2008

Karpackie spacery.


O moich licznych pobytach w Karpaczu mogłabym pisać na okrągło. Na przestrzeni wielu lat nazbierało się tych wspomnień sporo. Uroda Karkonoszy ma oczywiście w tych wspomnieniach swoje miejsce, ale najbardziej utkwiły mi w pamięci kontakty z poznawanymi tam ludźmi. Ot, choćby sympatyczna rodzina Liszków, która na święta Bożego Narodzenia przyjechała kiedyś do Karpacza z Kolonii. Ślązacy, którzy wiele lat temu opuścili nasz kraj, nie zapomnieli swojej śląskiej gwary, a ich dzieci także tą gwarą mówią. Mało tego. Jak mi wiadomo, córka państwa Liszków studiowała filologię polską i w swoich planach życiowych zamierzała uczyć polskiego dzieciaki, których korzenie wywodzą się z Polski. Z rodziną Liszków wędrowałam po karkonoskich szlakach turystycznych, a i nie jedną buteleczkę wspólnie obaliliśmy - rozprawiając o życiu na obczyźnie. Jakiś czas po naszym wspólnym pobycie w dobrze znanym Wam pensjonacie otrzymałam od nich pocztówkę z pozdrowieniami takiej treści - "Była pani naszym najlepszym przewodnikiem. Mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy." Z Liszkami już nie było mi danym się spotkać, ale pamięć o nich jest cały czas w mojej świadomości. Także pamięć o tym, jak podczas wigilijnej wieczerzy nie mogliśmy siedzieć obok siebie. Właścicielka pensjonatu zastosowała na tej wieczerzy podział na "lepszych" i "gorszych" gości. Mnie, niestety, przypadło być zaliczoną do tych "lepszych"i w związku z tym musiałam nudzić się w czasie kolacji wigilijnej z gospodarzami tego uroczego hoteliku.
Na fotografii, którą zamieszczam, jest także śląska bohaterka mojego dzisiejszego opowiadania. Nie ma pana Józia Liszki, bo akurat robił nam zdjęcie. A ten piesio, którego trzymam na rękach, to moja ukochana Buba, która przez mieszkańców Karpacza została nazwana owczarkiem karkonoskim z racji częstego bywania przez nią w tej górskiej krainie.


niedziela, 19 października 2008

AKWAMARYN - czyli moje pierwsze spotkanie z Sudetami.


Moje pierwsze spotkanie z Sudetami miało miejsce bardzo, ale to bardzo dawno temu. Byłam ośmioletnią dziewczynką, gdy po tragicznej śmierci mojego ojca, matka - nie chcąc spędzać Świąt Bożego Narodzenia w domu - postanowiła, że pojedziemy do Polanicy. Z podróży w Sudety doskonale pamiętam przejazd naszego pociągu przez Wrocław. Ciągnące się wzdłuż torów ruiny tego miasta wywarły na mnie wielkie wrażenie i mimo upływu wielu lat widok zniszczonego Wrocławia mam ciągle w pamięci.
Polanica, do której dotarłyśmy po wielu godzinach podróży zachwyciła mnie absolutnie. Kurort jawił mi się wówczas jako przeogromny park z bajecznej krainy, a pensjonaty i sanatoria - jako przepysznej urody pałace i zamki. Zamieszkałyśmy w pensjonacie położonym w sąsiedztwie Parku Zdrojowego, wśród strzelistych świerków i jodeł. Pamiętam dobrze, że najbardziej zachwyciły mnie wówczas czarne wiewiórki, których w parku było mnóstwo.
Nasz dwutygodniowy pobyt w Polanicy nie ograniczał sie li tylko do spacerów po parku zdrojowym. Matka zadbała również i o to, abyśmy tę "egzotyczną" krainę poznały jak najlepiej. Pamiętam naszą wyprawę do Kłodzka, w którym najbardziej podobały mi się kamienne figury świętych, stojące na rynku tego ślicznego miasteczka. Zwiedziłyśmy także Góry Stołowe, imponującą swym ogromem bazylikę w Wambierzycach. Dotarłyśmy również do Kaplicy Czaszek w Czermnej k/Kudowy, która wywarła na mnie - wówczas ośmioletniej dziewczynce - wstrząsające wrażenie.
Jednak zupełnie nie wiem dlaczego najmocniej w mojej pamięci utkwiła wycieczka do zamku w Szczytnej. Spacerowy szlak prowadził lasem świerkowym. Szłyśmy z innymi wczasowiczami w towarzystwie przewodnika. W pewnej chwili zauważyłam leżący na samym środku ścieżki - błękitnozielony, przeźroczysty kamień. Podniosłam go z ziemi , a idący tuż za mną przewodnik powiedział: "Masz dziecko szczęście. Znalazłaś akwamaryn...". I chyba ten właśnie - zielonobłękitny, przeźroczysty jak woda w górskim potoku - kamień sprawił, że w Sudety powracałam wiele razy i pokochałam je tak, jak można pokochać góry.

(AKWAMARYN - przezroczysty kamień barwy zielononiebieskiej był od wieków uważany za amulet przynoszący szczęście w związkach miłosnych. Francuscy nowożeńcy obdarowywali się tym klejnotem wierząc, że dzięki niemu wspólne życie upływać im będzie we wzajemnej miłości i zrozumieniu. Akwamaryn ma także ponoć - moc zwracania myśli ku ofiarodawcy.)


piątek, 17 października 2008

Hotel "Skalny"


Zaglądając do tego blogu, zauważyłam, że reklamuje się na nim Hotel Orbis " Skalny". Ten fakt wywołał we mnie wspomnienia. Otóż w tym kiedyś - luksusowym hotelu mój kuzyn poznał swoją aktualną małżonkę. Urodziwa dziewczyna wpadła kuzynowi w oko, gdy wypoczywał pod Śnieżką po wielu miesiącach pływania po morzach i oceanach. Było to już wiele lat temu, ale związek ten trwa i ma się całkiem dobrze. Może sprawił to właśnie urokliwy klimat hotelu "Skalny", może specyficzny urok Karkonoszy, a może inne okoliczności, o których nie mam pojęcia. Państwo Z. mają już własny hotel w Karpaczu, cieszący się sporym powodzeniem i uznaniem wśród miłośników sudeckich gór. A co do hotelu "Skalny"? Owszem i mnie zdarzało się tam od czasu do czasu bywać. Żona mojego kuzyna jeździ tam do fryzjera i kosmetyczki. Chcąc, niechcąc - dotrzymywałam jej towarzystwa, gdy udawała się do swojej fryzjerki. Obok salonu fryzjerskiego mieścił się sklep z porcelaną, którą kolekcjonuję już od dawna. Wykorzystywałam zatem godziny oczekiwania na panią W. i oglądałam porcelanowe i kryształowe cudeńka. Oczywiście o kupieniu któregoś z nich nawet nie mogło być mowy. Ceny były powalające. Wiadomo. "Halny" to nie jakiś stragan pod świątynią Wang. To prawdziwy hotel dla ludzi z wypchanymi portfelami. Powinnam w tym miejscu zmieścić pewnie zdjęcie "Skalnego". Nie zrobię jednak tego. Była by to ordynarna krypto reklama, której hotel "Skalny" zapewne nie potrzebuje. Zamiast zdjęcia hotelu niech będą moje ukochane kopry...

poniedziałek, 13 października 2008

Ach! Te Karkonosze...


Od mojego ostatniego pobytu w tej pięknej krainie minęły już dwa lata. Wybrałam się tam w pamiętnym sierpniu 2006 roku, gdy tereny kotliny jeleniogórskiej zostały nawiedzone przez powódź. Chyba nigdy nie zapomnę momentu, gdy wezbrane wody jednego z potoków zalały szosę, którą jechałam z Jeleniej Góry do Karpacza. Dosłownie w ostatniej chwili udało się Wandzie, która siedziała za kierownicą swojego samochodu, umknąć przed falą powodziową. Taki widok budzi jednak respekt przed siłami przyrody. Skutki zalania miejscowości leżących u podnóża Karkonoszy miałam okazję oglądać w czasie mojego dwutygodniowego pobytu w Karpaczu. A zimno tamtego sierpnia było tak, że właścicielka pensjonatu, w którym mieszkałam, musiała uruchomić ogrzewanie. Po prostu bez tego nie dało się w lodowatych pokojach wytrzymać. Wilgoć po ulewnych deszczach wciskała się do domostwa drzwiami i oknami, a temperatura powietrza oscylowała w okolicach 8 - 10 stopni C. Co można było jedynie zrobić, by nie zamarznąć na kość? Oczywiście iść na wycieczkę w góry, choć i ta metoda nie była tak do końca skuteczna, ponieważ im wyżej tym chłodniej było - jak to w górach. Na jednej z wypraw do schroniska Samotnia żałowałam serdecznie, że nie wzięłam ze sobą zimowej czapki i ciepłych rękawiczek. Ziąb był taki, że trudno to nawet opisać. Miałam wtedy przy sobie aparat fotograficzny, pół idiotą zwany, ale wyciągać go nie mogłam z powodu okropnego zimna. Jedyne zdjęcie z tamtej wyprawy - to właśnie to, które do dzisiejszej notatki załączam.

środa, 8 października 2008

Borowik sudecki.



Uwielbiam łazić po górskich chaszczach i wertepach. Gdy człowiek przebija się przez gęstwiny roślinności, którą porośnięte są stoki sudeckich gór, na nie jeden ciekawy widok może się natknąć. Gdy pewnego późnego lata buszowałam po lesie, spotkałam takiego oto jegomościa. Biedak rósł sobie właściwie na gołej skale, ale jak widać - wcale mu to nie przeszkadzało. Zostawiłam go w tamtym lesie. Przecież górskie ślimaki też przecież muszą czymś się pożywiać.
Skoro jesteśmy w temacie grzybów, opowiem Wam historyjkę, która przydarzyła mi się kilka lat wstecz. Początek października to najpiękniejszy czas w Sudetach. Lasy bukowe zmieniają wtedy swoje ubarwienie z zielonego na czerwone, klony złocą się przepysznie, brzozy nabierają intensywnej żółci - słowem - tylko łazić po lasach. Pewnego pięknego ranka postanowiłam wybrać się na grzyby. Urodzaj grzybny był tamtej jesieni wielki, więc z wyprawy wróciłam z pełnymi koszami. Były w tych koszach i prawdziwki i czerwone krawce i dorodne koźlarki, no i oczywiście podgrzybki. Grzyby postanowiłam ususzyć, korzystając z faktu, że październikowe słońce grzało jak oszalałe. Obrane grzyby wyłożyłam na kamiennym murku, okalającym pensjonat, w którym mieszkałam i o nich... zapomniałam. Nocą, jak to w górach bywa, nastąpiło gwałtowne załamanie pogody. Szalejący z ogromną prędkością wiatr halny obwieścił koniec złotej jesieni. Gdy przypomniałam sobie o suszących się na murku grzybach - oczywiście nie było już ani jednego. Ukradł mi je karkonoski halny.


wtorek, 7 października 2008

Przyjazne góry.


Gdy kiedyś przed laty uczestniczyłam w plenerze malarskim pod Szczytną, jedna z moich koleżanek nazwała Sudety przyjaznymi górami. W określeniu tym mieści się wiele prawdy, bo to stare jak świat pasmo górskie, nie dość, że jest piękne, to jeszcze do tego jest właśnie przyjazne. Niech zaświadczy o tym powyższa fotografia, wykonana przeze mnie właśnie podczas tamtego sierpniowego pobytu w przyjaznych Sudetach.

sobota, 4 października 2008

Karkonosze?


Tak. Oczywiście to też są Karkonosze, a właściwie ich podnóże. Ładnych paręnaście lat temu pewien pomysłowy i przedsiębiorczy obywatel Karpacza wpadł na pomysł, by w niedalekich Ścięgnach założyć miasteczko kowbojskie. Pomysł chwycił, a miasteczko to jedna z ważniejszych atrakcji Karpacza i okolic. O wielkiej popularności tego miejsca niech zaświadczy fotografia. Prawda, że nikomu z Was nie przyszło by do głowy, że i takie widoki można spotkać w naszym kraju? A jednak.

środa, 1 października 2008

"Byczy" pensjonat czyli Toro.


Powyższe zdjęcie miałam zamieścić w poprzednim wpisie. Nie udało się tamtym razem, mam nadzieję, że uda sie teraz. Fotografia ta została wykonana przez pewnego Anglika, który w pensjonacie tym jest częstym gościem. Choć śniegu nie widać ani na lekarstwo, zapewniam Was, że budowla ta została sfotografowana prawie w środku zimy.

"Byczy" pensjonat.





Jak już wspominałam, los rzucał mnie w Sudety wielokrotnie. I tak było właściwie prze całe moje życie. Po raz pierwszy znalazłam się tam, gdy miałam siedem lat. To najdalsze wspomnienie opisałam w opowiadaniu "Akwamaryn", który to kamień znalazłam wtedy w okolicach Polanicy. Potem były wyjazdy na kolonie do Szklarskiej Poręby, Lądka. Przesieki. Gdy już nieco podrosłam, z teatrem studenckim do którego wtedy należałam, po raz pierwszy znalazłam się w Karpaczu. Potem było kilka lat przerwy i znowu jakaś siła pchnęła mnie w tamte strony. I mogło by się wydawać, że więcej razy w Sudetach już się nie pojawię. Otóż nic bardziej mylącego. Widocznie los kpił sobie z moich postanowień i w tamte strony wyprawił mnie jeszcze wiele, wiele razy. Pomijając już inne wątki, związane z moimi podróżami w Sudety i w ich okolice (chociażby moje pobyty na zamku Książ, oraz także we wsi Domanów pod Bolkowem), najdłużej i najczęściej, bo aż przez około dziesięć lat wpadałam do pewnego pensjonatu w Karpaczu. Nie wiem, czy los znowu mnie tam rzuci. Podobno to tylko zależy ode mnie. Nie tylko, bo gdyby tak miało być - już dzisiaj spakowałabym manatki podróżne i wyruszyła w drogę. Oczywiście w Sudety...