piątek, 28 listopada 2008

ZODIAKALNY ZNAK STRZELCA


Zajęta wieloma sprawami, przeoczyłam, że 23 listopada słońce wkroczyło w znak Strzelca. Nadganiam zatem przeoczenie i dzisiaj będzie o tym znaku, który panował będzie na niebieskim firmamencie do 21 grudnia.
Znak ten został wprowadzony do zodiakalnego kręgu przez astrologów Starożytnej Grecji w postaci strzelca-centaura - półczłowieka półkonia, z napiętym łukiem w ręku. Znakiem Strzelca rządzi planeta Jowisz. "Kto przyjdzie na świat, gdy słońce w znak Strzelca wstąpi, ten będzie odważny i śmiały nad podziw. Dalekie podróże często mu przeznaczone" - pisał włoski astrolog Roberto di Monteregio.
Urodzeni pod tym znakiem mieli być zwykle silni fizycznie i urodziwi, lubić ruch na świeżym powietrzu, polowanie, konie i psy, a w młodości muzykę i tańce. Mieli też do późnej starości cieszyć się zainteresowaniem płci przeciwnej. Weseli i rozmowni, łatwo nawiązuja kontakty. Podobno Strzelcom częściej niż innym zdarza się wstępować kilkakrotnie w związki małżeńskie.
"W przyjaźni wierni, hojni i szczodrzy - wielkoduszni, chociaż do gniewu skorzy, uraz długo nie pamiętają" - twierdził Avogardo. W horoskopach dla dla znaku Strzelca można znaleźć zastrzeżenie, że zły układ planet w godzinie urodzenia zmienia zalety na wady. Mieli się wtedy rodzić ludzie porywczy, przesadnie ambitni, zarozumiali, rozrzutni, kłótliwi i rozpustni.
Z dziedzin, w których mogli ludzie spod znaku Strzelca osiągać największe powodzenie, astrologowie wymieniają prawo, wojskowość, a także zawody artystyczne i literaturę.
Przyjaźń i miłość często ma ich łączyć z ludźmi spod znaku Lwa, Skorpiona i Panny. Powinni się natomiast wystrzegać osób urodzonych pod znakiem Bliźniąt i Byka.
Dniem szczęśliwym ma być dla nich czwartek, cyfrą - osiem, kolorami - wszelkie odcienie fioletu i zieleni, a talizmanami - topaz i ametyst.

Wasza wróżbiarka.

niedziela, 23 listopada 2008

Codzienna atrakcja.


Pensjonat, do którego jeździłam przez wiele lat, jest usytuowany w pobliżu słynnej na cały świat - Świątyni Wang. Z pensjonatu do świątyni można było dojść "dołem" czyli ulicą nomen omen Karkonoską, albo też wybrać się szlakiem turystycznym, prowadzącym przez świerkowy las. Aby dojść do szlaku, musiałam pokonać kawałek łąki z pasącym się na niej wiosną i latem koniem i już byłam w lesie. Szczególnie jesienią lubiłam tę trasę, ponieważ po drodze zbierałam grzyby, a i z sarną też można było się spotkać. Te poranne spacery z psem, zahaczające o Świątynię Wang, miały jeszcze jeden cel. Tą drogą chodziłam po pieczywo do jedynego w tej okolicy sklepu, otwartego tak rano. Muszę wspomnieć przy okazji o drugim sklepie w tej okolicy, w którym było kupić wszystko, co do życia mogło być potrzebne. Sklepik ten prowadził i pewnie jeszcze prowadzi przesympatyczny pan Lucek. Sklepik miał jeszcze jedną zaletę. Był miejscem spotkań towarzyskich miejscowej ludności - oczywiście przy piwie. Można się było w takich sytuacjach dowiedzieć - gdzie najwięcej prawdziwków wysypało, lub gdzie pokazały się podgrzybki. Któregoś, bardzo mroźnego i śnieżnego grudnia mieszkańcy tej części Karpacza mieli dodatkową atrakcję. W okolicy sklepu pana Lucka pojawiły się... psie zaprzęgi wraz z ich wlaścicielami z całej Europy. Psów było w sumie około dwieście. Samojedy, Haski, Malamuty, Łajki i licho wie jeszcze jakie rasy pociągowe trenowały pod przewodnictwem swoich panów na górskich trasach, czyli szlakach. Widok był piękny i niesamowity, gdy psy zaprzężone do nowoczesnych sań pokonywały wzniesienie, lub zbiegały w doliny. A najciekawiej było wtedy zwykle nocą, gdy ta cała psia zgraja szczekała i wyła - nawołując się między sobą. Wtedy także - obserwując to psie miasteczko, zrozumiałam, że można mieszkać w karawanie nawet gdy temperatura powietrza spada do -15 stopni. I nie chodzi tu o mieszkanie psów, ale o ich właścicieli i przewodników - głównie Niemców i Skandynawów. Czyli - w czasie tamtego mojego pobytu w Karpaczu atrakcja goniła atrakcję. Pan Lucek nie narzekał na brak klientów - głównie właścicieli psich zaprzęgów. Ja zobaczyłam coś, czego raczej nie można zaliczyć do zwyczajnych widoków. Miałam przecież okazję uczestniczenia w wydarzeniu, które nie wszystkim może się przydarzyć.
Skoro wspomniałam o Świątyni Wang - wypada to jakoś zilustrować. Zdjęcie zostało wykonane w czasie mojego pierwszego po latach, pobytu w Karpaczu, pod koniec grudnia 1998 roku na ścieżce, którą przemierzałam w następnych latach prawie codziennie.

niedziela, 9 listopada 2008

Na przełęczy.


Pensjonat, do którego jeździłam przez wiele lat, znajduje się w bardzo górnej części Karpacza. Różnica wzniesień między dolnym Karpaczem a górnym Karpaczem wynosi coś około 500 m, ale za to powietrze na tej górce jest znacznie lepsze niż na dole. Bywało tak,że musiałam zjechać do centrum Karpacza, aby następnie w powrotnej drodze na piechotę pokonywać tę różnicę wzniesień. Do Białego Jaru jakoś jeszcze szło. Dalej i wyżej coraz trudniej. Nie jeden raz dech mi w piersiach zapierało od tego wspinania się pod górę. Najgorzej bywało, gdy szłam z wyładowanym plecakiem - bo i takie momenty się zdarzały. Marzyłam wtedy by jak najszybciej (co było zupełnie niemożliwe) znaleźć się już tam - na samej górze. Ale jak wspomniałam - warto było się wspinać dla pięknych widoków i dla czystego powietrza. Usytuowanie pensjonatu miało jeszcze jeden walor - sąsiedztwo świerkowych lasów, w których aż roiło się od zwierzyny płowej, czyli saren i jeleni. Szczególnie zimą zwierzęta podchodziły w nocy pod sam pensjonat by sprawdzić, czy nie ma tam czegoś do jedzenia. Dosłownie kilkadziesiąt metrów od pensjonatu stacjonowały panie jeleniowe z roczniakami. Okoliczni mieszkańcy dokarmiali to stadko wyrzucając im obierki i siano. Wieczorami słychać było pomrukiwania łań, co zawsze wprawiało mnie w zachwyt. Ozdobą tego towarzystwa był dziesięcioletni, wielki jeleń, który potrafił śmignąć czasem na drugą stronę jezdni nie zważając na ludzi, którzy akurat wyszli z pensjonatu na wieczornego papieroska. Właścicielka pensjonatu opowiadała, że gościła pewnej jesieni grupę niemieckich myśliwych, którzy przyjechali do niej na dwa tygodnie by sobie postrzelać do tej płowej zwierzyny. Przez dwa tygodnie nie upolowali ani jednej sztuki. W dniu ich odjazdu i gdy skończyło sie już pozwolenie na odstrzał i gdy pakowali się już do swoich mercedesów - jak na ironię ukazał im się w całej swej krasie nasz znajomy jeleń. Podobno jeden z Niemców na taki widok dostał ataku serca.
Zdjęcie, które zamieściłam, zostało wykonane właśnie pod ścianą tego lasu, w którym króluje ów dziesięciolatek. Niech tam króluje jak najdłużej.

niedziela, 2 listopada 2008

Konie, dzikie konie...


Moje pobyty w Karkonoszach stanowiły dobrą okazję do wypadów na południową ich stronę, czyli do braci Czechów. Miło wspominam kilka wypraw do uroczego miasteczka Trutnow, które słynie z dobrego piwa, produkowanego w miejscowym i bardzo zabytkowym browarze. Aby tam dotrzeć, trzeba kierować się do przejścia granicznego w Lubawce, a dalej to już tylko około 20 kilometrów jazdy dobrą szosą.
Jednak największe wrażenie wywarła na mnie kraina nazwana Czeskim Rajem ze swoim skalnym miastem, przepięknymi jaskiniami, no i oczywiście bajkową historią rozbójnika Rumcajsa, który w tych ślicznych okolicach kiedyś mieszkał. Myślę sobie, że nazwanie tej krainy Czeskim Rajem nie było przesadzone. Ten stosunkowo niewielki obszar geograficzny Czech jest tak urodziwy, że chciałoby się tutaj zamieszkać na stałe. Na jednym z postojów spotkałam stado wolno pasących się koników. Były pewnie na wpół dzikie, ale dały się sfotografować. Prawda, że ładne?